Działdowskie piekło

2024-01-23 07:00:00(ost. akt: 2024-01-22 10:20:41)
Budynek wraz z przyległym terenem, na którym w latach 1941-1945 znajdował się przejściowy obóz hitlerowski

Budynek wraz z przyległym terenem, na którym w latach 1941-1945 znajdował się przejściowy obóz hitlerowski

Autor zdjęcia: Ryszard Makszyński

18 stycznia to Dzień Pamięci o Ofiarach Obu Totalitaryzmów na Warmii i Mazurach. Tego dnia Armia Czerwona w 1945 r. zajęła Działdowo. W czasie II wojny światowej w działdowskich koszarach mieścił się niemiecki obóz dla obywateli II RP oraz tych mieszkańców III Rzeczy, którzy byli przeznaczeni do eksterminacji. Na początku 1945 r. w tym samym miejscu zlokalizowano sowiecki obóz NKWD.
„Dyskretna likwidacja”

Niemcy zajęli Działdowo w pierwszych dniach września 1939 r. W dawnych koszarach początkowo przetrzymywano polskich jeńców wojennych. Jednak już po kilku miesiącach charakterystyczna bryła „koszarowca” stała się miejscem martyrologii dziesiątków tysięcy Polaków i Żydów z północnego Mazowsza i Pomorza. SS – Brigadeführer dr Rasch pełniący funkcje inspektora Policji Bezpieczeństwa i SD w Królewcu w 1943 r. zeznawał, że „przejściowy obóz w Działdowie został utworzony umyślnie w ziemie 1939/40 r. w tym celu, aby dokonać w sposób dyskretny likwidacji”. Pierwsza taka grupa obejmowała ok. 170 przedstawicieli polskiej inteligencji z okolic Włocławka zamordowanych w pobliskich lasach w początkach 1940 r. Na historii obozu swe okrutne piętno odcisnął SS-Hauptstürmführer Hans Krause, przez dłuższy czas pełniący funkcje komendanta. Jak stwierdził jeden z jego współpracowników: „Krause był na wskroś SS-mannem. Jego posunięcia świadczyły o zdrowym poczuciu człowieka. Jego nastawienie światopoglądowe było niewzruszone. (…) Wyraził się, że likwidacja tych Polaków nie była dla niego miłą sprawą, ale że wykonywał tę pracę z obowiązku służbowego”. Cóż to za laurka wystawiona człowiekowi współodpowiedzialnemu za śmierć tysięcy i gehennę dziesiątków tysięcy ofiar narodowo-socjalistycznego reżimu! On tylko wykonywał rozkazy? Krause osobiście rozstrzeliwał więźniów w obozowych piwnicach lub – gdy egzekucje odbywały się poza obozem – dobijał ich, co nazywano… „strzałem łaski”! Na wiosnę 1940 r. zamordowano tu ponad 1500 umysłowo chorych zwiezionych z Prus Wschodnich oraz 300 z północnego Mazowsza. Egzekucje odbywały się m.in. w lasach komornickich, Bałutach oraz innych miejscach. Po latach odgrzebano tam kilka ton ludzkich szczątków.

„Środki wychowawcze”

Obok więźniów politycznych, którzy stąd trafiali pod lufy egzekutorów bądź do obozów koncentracyjnych, obóz otwierał swe bramy dla tych, którzy – jak twierdzili Niemcy – „nie chcieli pracować”. Pełnił więc funkcję „wychowawczego obozu pracy”, do którego trafiali „przestępcy” ukarani za „wykroczenia” wobec niemieckiego prawa. Ale historycy wprost mówią o tym miejscu jak o „ośrodku zagłady”, pochłaniającym tysiące Polaków i Żydów: przedstawicieli elit, członków podziemia, duchownych. W niemieckich dokumentach z 1943 r. pisano: „Po dokonaniu przyjęcia każdy z więźniów (…) dostawał 15-25 uderzeń na gołe siedzenie jako «środek wychowawczy» – kobietom kazano w tym celu podnieść wysoko spódnicę, przyczem skóra pękała często. Poranionych w ten sposób nie opatrywał lekarz, lecz umieszczano ich w izbach, każdą płeć osobno. Do spania służyła jedynie słoma rozsypana, którą w dzień zgarnywano (!) i używano do siedzenia. Słomę tę zmieniano tylko czasem. Do mycia, które odbywało się rzadko, nie było żadnego urządzenia”.
Jedyny lekarz w obozie o nazwisku Siegried Wunderlich nie był w stanie – albo raczej nawet takich prób nie podejmował – kontrolować stanu zdrowia ani higieny więźniów. Śmiertelność była bardzo wysoka, a osłabienie organizmów otworzyło drogę do epidemii tyfusu, która przetrzebiła szeregi więźniów. Aby powstrzymać rozszerzanie się epidemii, rozstrzelano kilkuset chorych. Po tych wydarzeniach komendant Krause został odsunięty, jak się jednak wydaje – nie ze względu na własne okrucieństwo – tylko z powodu dopuszczenia do śmierci kilku strażników zarażonych tyfusem. Zmieniali się komendanci, zmieniały się funkcje obozu, ale nie zmieniał się jego represyjny charakter.

Kaźń duchownych

Jedną z grup poddanych w Działdowie wyjątkowym represjom byli duchowni. Około stu zakończyło w obozie życie, wcześniej będąc ofiarą tortur fizycznych i psychicznych. Wśród nich znaleźli się dwaj hierarchowie Kościoła Katolickiego – arcybiskup płocki Antoni Julian Nowowiejski oraz biskup pomocniczy Leon Wetmański. Sukcesywnie zamęczani nie ulegli nawet wtedy, gdy usiłowano ich zmusić do profanacji krzyża. Obydwaj zostali zamordowani w 1941 r.
Do obozu trafiły też zakonnice ze Zgromadzenia Sióstr Klarysek Kapucynek w Przasnyszu. W „Kronice” spisanej przez siostrę Szwarc czytamy: „Szczęśliwi ci, którzy tylko przejeżdżali przez Działdowo jako ewakuowani, zatrzymując się najwyżej kilka dni w oczekiwaniu pod strażą esesmanów na wolny pociąg do Gubernatorstwa. Ale ci, którym przypadł los przebywać dłuższy czas w działdowskim obozie karnym, wiedzieli, że już żywi stąd nie wyjdą, a jeżeli wyjdą, to ze zdrowiem tak starganym, że na całe życie pozostaną niezdolnymi do pracy”. W trakcie pobytu siostry miały możliwość zaobserwowania, jak strażnicy znęcają się nad kilkoma ojcami pasjonistami, również przywiezionymi z Przasnysza: „Zobaczyłyśmy grupę mężczyzn ubranych po cywilnemu biegających po śniegu. Ranny śnieg topniał i potworzyły się kałuże (…). Kiedy zakonnicy dobiegli do olbrzymiej kałuży, padł rozkaz, by padli na ziemię. Widziałyśmy, jak prysło lustro wody na placu, z którego za chwilę powstali obłoceni i zmoczeni”.
Historycy wciąż szukają odpowiedzi na pytanie o liczby. Może 30 tys.? Może 50 tys. osób trafiło do działdowskiego piekła zarządzanego przez niemieckich „übermenschów”? Może nawet 15 tys. pozostało w nim na zawsze? Ostatnie ofiary to grupa 120 więźniów zmuszonych 17 stycznia 1945 r. do „marszu śmierci”. Gdy SS-mani uznali, że wobec zbliżających się sowietów dalsza wędrówka jest niemożliwa, w miejscowości Zawady Małe więźniowie zostali rozstrzelani.

W obozie NKWD

Po 18 stycznia 1945 r. Działdowo stało się świadkiem kolejnych ludzkich dramatów. Po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną mieszkańcy zostali narażeni na falę zbrodni, gwałtów i rabunków. Jednak apogeum działdowskich tragedii wiązało się z nadejściem jednostek tyłowych, które dość licznie zostały rozmieszczone w ocalałych budynkach. Znaczną część miasta zajmował szpital frontowy, dowództwa poszczególnych jednostek, siedziba NKWD i komendantura wojenna. Na działdowską rzeczywistość pierwszej połowy 1945 r. miał także ogromny wpływ obóz NKWD, do którego tuż po zajęciu miasta zaczęto spędzać nie tylko umundurowanych jeńców, ale także aresztowanych cywilów.
Rodzina Bogdana Żyto mieszkała w tym czasie w Działdowie. „[Rosjanie] chodzili pijani, kradli różne przedmioty. Kilka dni później jeden rosyjski żołnierz nie wiadomo z jakich przyczyn chciał rozstrzelać mego ojca”. Po kilku dniach żołnierze zabrali rodzinę na przesłuchanie: „(…)Na przesłuchaniu (…) oficer, który wymachiwał pistoletem, pytał się, dlaczego ojciec nie był w AK. Czynił z tego zarzut. Ojciec przyznał się, że był w AK, ja też się przyznałem, gdyż nie robiłem (…) żadnej tajemnicy. Po tym przesłuchaniu nie zostaliśmy już puszczeni do domu. Byliśmy pod strażą. W tym łagrze przebywali (…) wojskowi niemieccy i Ukraińcy, którzy zdezerterowali z armii sowieckiej i jacyś Rosjanie”.

Deportowani

W działdowskim obozie przebywano zwykle przez kilka dni. NKWD starało się jak najszybciej zebrać taką ilość więźniów, aby wystarczało na transport kolejowy. Podczas pobytu dostawali do jedzenia jakieś ochłapy, a fatalne warunki higieniczne i choroby niosły z sobą śmierć. Niespecjalnie wzruszało to nowych zarządców obozu pod komendą ppłk. Ciwcewa. Tu najważniejszym czynnikiem był czas, gdyż w ciągu kilku wiosennych miesięcy z Pomorza, Warmii i Mazur, północnego Mazowsza niemal każdego dnia ciągnęły do Działdowa kolumny mężczyzn i kobiet. Wzdłuż zaśnieżonych dróg leżał porzucony sprzęt wojskowy i setkami zalegały ciała tych, którzy nie przetrzymali upiornych marszów. Czasem po drodze z kolumny wyciągano kobiety. Czasem okradano zatrzymanych z resztek żywności, jakichś cennych drobiazgów, dobrych butów… Zdarzały się przypadki śmierci z rąk konwojentów. Zgodnie z ostrzeżeniem: „шаг вправо, шаг влево, стрелять будем!”.
Zatrzymywano ich pod różnymi pretekstami – przynależności do „rasy panów”, popierania organizacji nazistowskich, kolaboracji z Niemcami, przymusowej pracy na rzecz III Rzeszy, przynależności do polskiej konspiracji niepodległościowej. W rzeczywistości chodziło przecież o zebranie w miarę sprawnych ludzi, którzy w „ojczyźnie światowego proletariatu” pracowaliby za darmo. Działdowo było jednym z głównych punktów na tym niewolniczym szlaku. To dokonywano selekcji, przy czym obecni lekarze raczej nie przejmowali się rzeczywistym stanem zdrowia zatrzymanych. Stąd niewolników wieziono do Ciechanowa i dalej na Wschód, albo wzdłuż linii ułożonej specjalnie na potrzeby frontu bezpośrednio do ZSRS przez Ostrołękę – Białystok. Podróż w towarowych wagonach trwała zwykle kilka tygodni. Głodni więźniowe po drodze umierali z wycieńczenia i chorób, ale nikt nie przejmował się godnym traktowaniem zwłok. Porzucano je gdzieś wzdłuż torów, nie zważając na lament bliskich…
Trafiali do obozów pracy rozsianych po całym Związku Sowieckim. W pamięci utrwaliły się niektóre nazwy: Kopiejsk, Czelabińsk, Donbas, Korkino, Uralsk, Szczokino, Biełoreck, Anżerka. Łącznie co najmniej 15 488 osób, które na kilka miesięcy – a czasem na kilka lat – zostali zabrani z ojczystej ziemi. Wielu nie wróciło nigdy. Jeden z tych, którym udało się przeżyć, zapamiętał: „Po powrocie z obozu w listopadzie 1945 r. przez okres około 1 roku nie pracowałem, ponieważ byłem niezdolny do pracy”.

Waldemar Brenda


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5