Piotr Koźmiński i Paweł Żmijewski w Ultramaratonie Podkarpackim - 115 km

2016-05-15 09:11:55(ost. akt: 2016-05-15 09:25:35)

Autor zdjęcia: archiwum

Historia tegorocznego Ultramaratonu Podkarpackiego 115 km (UP 115) zaczęła się dla mnie tak naprawdę już w zeszłym roku, kiedy to po wiosennym maratonie Orlenu, Paweł Żmijewski z którym trenuję, zaproponował udział w czymś dłuższym - w ultramaratonie – mówi Piotr Koźmiński.
Przygotowania
Od razu wybrał bieg GoToHell na 80 km z Gdyni na Hel. Przygotowywaliśmy się razem, jednak jakiś tydzień przed startem doznałem kontuzji, która wyłączyła mnie z biegania na kilka miesięcy, a Paweł pobiegł sam osiągając zresztą bardzo dobry wynik.

Jak tylko zacząłem ponownie treningi – mniej więcej jesienią zeszłego roku - zaraz wróciła myśl o ultra. Padło na UP 115 w Rzeszowie. I znowu wspólne wybiegania, także zimą, w nocy, czasem w asyście rowerowej, innym razem z koleżankami i kolegami przygotowującymi się do różnych zawodów biegowych. Niektóre treningi spontanicznie na zasadzie: „Masz czas? To lecimy!”, a inne, jak wtorkowe 20-kilometrówki o zmroku z czołówkami, czy sobotnie i niedzielne poranne 40-50 kilometrowe wybiegania prawie obowiązkowo. Jakieś 100 km tygodniowo.

Wyprawa
W samochód załadowaliśmy się w piątek rano i po kilku godzinach byliśmy w Rzeszowie. Na miejscu ulokowaliśmy się w hotelu, potem odbiór pakietów startowych, odprawa zawodników i prelekcja ultrasów Patrycji Bereznowskiej i Darka Strychalskiego, których ostatecznie nie wysłuchaliśmy z powodu grypy żołądkowej, która męczyła Pawła od kilku dni. Ja też zresztą przeziębiony, więc do hotelu i spać, bo start w nocy z piątku na sobotę o godz. 2.00. Pobudka o pierwszej, szybkie treściwe śniadanie, sprawdzenie sprzętu i w drogę.

Ruszyliśmy zaraz po wystrzale startera w rytm energetycznej muzyki. Początkowo ulicami Rzeszowa, w asyście policji, by po kilku kilometrach zagłębić się w las. Jeszcze pełni energii, rozgadani, po chwili już skupieni na przedzieraniu się zarośniętymi ścieżkami, po ostrych górkach, jarach, wzdłuż przepełnionych strumieni po ulewnych deszczach sprzed paru dni. Noc piękna, bezchmurna, ale chłodna.

Temperatura szybko spadała, więc do pierwszego punktu w Tyczynie na 23 km dotarliśmy przemarznięci. Po napełnieniu bidonów i pobiegliśmy dalej już łagodnymi, częściowo zalesionymi pagórkami. Wstało słońce, powoli robiło się coraz cieplej, ptaki darły się jak opętane. Przepiękne widoki budzącego się dnia. Wkrótce zameldowaliśmy się w punkcie Grzybek na 34 km, gdzie żywiołowo przywitała nas ekipa z bębnami – głośno i wesoło. Po naładowaniu akumulatorów kolejny etap do Zgłobienia na 56 km. Tu niestety Paweł odpadł z powodu grypy żołądkowej, na którą chorował od tygodnia, ale nie chciał rezygnować i jednak wystartował. Ponad 50 km w odwodnieniu, przemarznięty, zygzakiem od krzaka do krzaka, słowem wyczyn – ja bym odpuścił dużo wcześniej.

Dalej poleciałem już sam do punktu w Trzcianie na 71 km. Krajobraz się zmienił. W miejsce leśnych stromizn, które najbardziej lubię, pojawiły się szerokie przestrzenie, wypłaszczenia, a ścieżki i dukty zostały zastąpione szutrem i asfaltem – trasa prosta technicznie, ale wymagająca psychicznie. Jeszcze się biegło rześko i – jak na mnie – całkiem szybko. Potem okazało się, że za szybko.
Kolejny etap z punktem kontrolnym w Zabłociu na 83 km to znowu lasy, ale o ile poprzedni odcinek leśny można by porównać do naszego Malinowa, to teraz las był płaski z szerokimi drogami, jak w lesie pod Klęczkowem.

Przed 93 km (punkt w Głogowie Małopolskim) zacząłem czuć, że biegnę ultra. Zniknęła werwa, nogi „nie podawały” – efekt błędu z poprzednich etapów, podczas których biegłem zwyczajnie za szybko. Do tego problem z uszkodzonym podczas przepaku camel-bagiem (worek z rurką na wodę/izotonik w plecaku), przez co byłem mokry od pasa w dół, zupełnie niekomfortowo. W Głogowie, podobnie jak i na wszystkich innych punktach, spotkało mnie niezwykle miłe przyjęcie, pomoc we wszystkich problemach, także z camel-bagiem: jakaś dobra dusza dała mi po prostu swój bidon z wodą. Niestety było coraz trudniej, nawet magiczna zupa pomidorowa, która wedle legendy daje powera na ostatnie kilometry, nie zadziałała, może za mało zjadłem? Dodatkowo gdzieś na tym odcinku zboczyłem z drogi nadrabiając 1 km, co zresztą nie jest niczym niespotykanym podczas biegów długodystansowych, kiedy zmęczenie bierze górę. Bieg zacząłem przeplatać chodem, podobnie jak inni zawodnicy, aż do 108 km w Nowej Wsi. Tam ostatnia zagrzewka, słowa otuchy „jeszcze tylko 10 km!” (okazuje się, że 10 km po setnym kilometrze to całkiem inna odległość niż zazwyczaj) i ruszyłem marszem do mety zastanawiając się dlaczego, u licha, 115 km, a nie 100? 100 też jest trzycyfrowe i ładnie wygląda. Powiedzenie, że pierwszą połowę wyścigu biegnie się nogami, a drugą połowę głową, okazało się prawdą. Dopiero po kilku km w samym Rzeszowie z jakichś najgłębszych rezerw wydobyło się trochę energii i truchtem pobiegłem ulicami wzdłuż strzałek i taśm, które towarzyszyły mi od 17 godzin.
Kilkaset metrów przed metą czekała mnie kolejna miła niespodzianka: to Paweł, który trochę wydobrzał czekał na mnie z kurtką i ostatnim dopingiem i razem pobiegliśmy do mety.
A na mecie medal, gratulacje i… można odpocząć w knajpce na rynku.
Po godzinie byliśmy w hotelu, tam kąpiel i spać, a w niedzielę rano ruszyliśmy do domu.

Podsumowanie
Przebiegłem 119 km z przewyższeniami +1680/-1680. Z ponad 60 zawodników dobiegło do mety 50. Ja byłem 40. Spaliłem nieco ponad 10 tys. kcal. Zjadłem 10 batonów, 6 żeli + przekąski na punktach. Wypiłem morze płynów.
Straciłem 1 kg i camel-bag. Zyskałem piękne wspomnienia.
Biegi ultra różnią się od innych nie tylko dystansem czy poziomem trudności – tereny leśne, górskie, pustynne. Wielogodzinny, zwykle samotny wysiłek wymaga sporej odporności psychicznej, której nie raz mi brakowało. Pojawiają się kryzysy, wątpliwości „a na co mi to?”, „głupi ja”. Przychodzi pokusa zwolnienia, marszu, czy wręcz odpuszczenia. Dobiegłem chyba tylko dzięki wsparciu rodziny i przyjaciół: SMS-y ze słowami otuchy na trasie, zwłaszcza po 90-tym km podrywały mnie za każdym razem do kolejnego truchtu.
Po drodze przed leśną kapliczką przyrzekałem, że już nigdy przenigdy, ale Paweł coś wspomina o kolejnych wyzwaniach. Tylko jak ja to wytłumaczę Żonie?

Piotr Koźmiński


Czytaj e-wydanie





Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. 

Swoją stronę założysz TUTAJ ".

Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:

">kliknij
Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Madry #1993260 | 92.170.*.* 15 maj 2016 14:58

    Szacunek..

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  2. aga #1993169 | 82.160.*.* 15 maj 2016 12:01

    WIELKIE GRATULACJE !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5