W kuloodpornej kamizelce pojechałem do Kosowa

2008-03-08 00:00:00

Autor, Marek Raczyński jest mieszkańcem Lidzbarka i redaktorem naczelnym Kuriera Żuromińskiego. Współpracuje z międzynarodową agencją prasową EastNews, Radiem Olsztyn, Super Expressem oraz tygodnikami lokalnymi. W grudniu 2007 roku wyposażony w sprzęt fotograficzny, kuloodporną kamizelkę i hełm (wymagany przez ubezpieczyciela) odbył samotną wyprawę do Kosowa.

Kiedy 25 grudnia ubiegłego roku srebrny peugeot z napisem Kurier Żuromiński pojawił się na przejściu granicznym do Kosowa wiedziałem o tym kraju niewiele więcej niż przeciętny Polak. Kilka dni później, gdy wracałem przez Macedonię wiedziałem już, że tego co tam się dzieje nie można zrozumieć z pozycji fotela przed telewizorem. Granica nieformalnego wówczas państwa Kosowo niczym nie różniła się od pozostałych przejść granicznych w Europie. Jednak jadąc w kierunku granicy już po drodze uświadamiałem sobie, że samotna wyprawa w, jak to określa polski MSZ niestabilny region Bałkanów, to nie wycieczka szkolna. Mijając kolejne kraje, w zasadzie wszędzie spotykałem podobne reakcje ludzi przypadkowo poznanych. Tam się ludzie nienawidzą. To przeklęta ziemia. Po co tam jedziesz? Na to pytanie nigdy nie próbowałem nawet odpowiadać. Wiedziałem jednak, że wszędzie można jakoś przetrwać i tak jak wszędzie, żeby przetrwać potrzeba odwagi, zdolności komunikacji i znajomości obyczajów oraz niestety pieniędzy. O tym ostatnim przekonałem się już na granicy. Okazało się, że tak zwana zielona karta ubezpieczenia samochodu nie jest honorowana w Kosowie. Kosowska służba graniczna zażądała specjalnego ubezpieczenia 50 euro na każde trzy dni pobytu. Ubezpieczenie nie dość, że drogie to jeszcze mało wiarygodne i obejmujące jedynie zdarzenia drogowe z wykluczeniem "uszkodzeń pojazdu wynikłych w skutek działań militarnych". Po wykupieniu ubezpieczenia i poddaniu się szczegółowej kontroli z niebieskim stemplem w paszporcie mogłem przekroczyć granicę.

Wrogowie czy przyjaciele
Była już noc, bez nawigacji satelitarnej z drogową mapą Europy jechałem w kierunku stolicy w Prisztinie. Pierwsze miasto o serbsko brzmiącej nazwie Kacanik i pierwsze wrażenie dość przygnębiające. Całe miasto pogrążone w ciemności. Na ulicach za to tłumy ludzi w różnym wieku i charakterystyczny dla krajów muzułmańskich widok mężczyzn licznie siedzących w kafejkach. Nad jedną z takich kafejek zupełnie nie oświetlony widoczny jednak w półmroku napis "Hotel". Tam postanowiłem spędzić noc po całodziennej jeździe. W środku doznałem jednak pierwszego szokującego przeżycia. Niejednokrotnie bywałem w takich kafejkach w różnych krajach i chętnie raczyłem się zieloną bardzo słodką herbatką. Bywalcy (sami mężczyźni) z reguły zależnie od wieku i znajomości języka są nastawieni albo przyjaźnie albo zupełnie obojętnie. Tu jednak było inaczej. Reakcje prawie wszystkich siedzących przy stolikach oświetlanych gazowymi lampkami były bardzo niepokojące. Nieprzyjazne spojrzenia i komentarze pod moim adresem. Część młodych chłopaków próbowała podrywać się od stolika inni ich uspokajali. Zupełnie nie rozumiałem sytuacji. Stojący za barem młody chłopak, jednocześnie recepcjonista hotelu udawał, że mnie nie zauważa. Gdy zapytałem jednak po niemiecku o wolne pokoje natychmiast zareagował. Dałem mu swój polski paszport i dostałem klucz od pokoju. Po godzinie gdy zszedłem na dół coś zjeść w knajpie jakby zmienili się nagle ludzie. Recepcjonista wyjaśnił mi, że mnie tu wzięli za Serba. Chwilę później przy moim stoliku zbierał się coraz większy tłumek, każdy jak umiał tłumaczył zawiłą historię Kosowa polskiemu dziennikarzowi. Do rana miałem już kilkunastu nowych przyjaciół oferujących mi nocleg i gościnę w swoim domu. Tak dowiedziałem się, że to niezwykle gościnni i przyjaźni ludzie o czym miałem okazję przekonać się jeszcze wielokrotnie w Kosowie.

Wojsko na ulicach
Ulice Kosowa zarówno w nocy jak i w dzień wyglądają bardzo charakterystycznie. Znaki w dwóch językach mają zamazane farbą serbskie napisy. Po drodze niezliczone warsztaty samochodowe i wulkanizacyjne. Oprócz starych niemieckich volkswagenów i mercedesów najwięcej białych jeepów z napisem UN i wojskowych hamerów sił KFOR. Cywilny samochód z obcą rejestracją budził zaciekawienie. Zanim dotarłem do Prisztiny kilkakrotnie wojska KFOR rewidowały mój samochód. Wygląda to zawsze podobnie. Dwa opancerzone Hamery lub amfibie tworzą posterunek drogowy a żołnierze w pełnym uzbrojeniu przeszukują auto i sprawdzają dokumenty kierowcy. Lustrami pod samochodem, pod maską, w bagażniku wszędzie szukają broni i śladów Wyzwoleńczej Armii Kosowa, na której czele stał Hashim Thaci obecny premier rządu. To dla nich przywódca porównywalny do naszego marszałka Piłsudskiego. Jeszcze bardziej szczegółowe kontrole czekały mnie w siedzibie ONZ w Prisztinie. Tymczasowa administracja UNMIK z międzynarodową obsadą jest jednym z najpilniej strzeżonych obiektów w Europie. Jak się okazało byłem jednym z 2 tysięcy dziennikarzy akredytowanych przez UNMIK i jedynym w tym czasie reporterem z Polski.

Nikt nie pyta dlaczego palimy kościoły
W Prisztinie właśnie poznałem Nderima i Biankę sympatyczną parę studentów. Nderim studiuje na 5 roku medycynę w Tiranie w Albanii a Bianca 3 rok sztuki w Prizren w Kosowie. Co może być u nas ciekawego oprócz polityki ? zapytał mnie Nderim. A politykę i propagandę uprawia się w Belgradzie nie tu w Prisztinie. Żaden dziennikarz nie chce tak naprawdę poznać naszego narodu i tego jak żyjemy, a interesują was tylko zamieszki i podpalanie kościołów. Nikt nie pyta dlaczego palimy kościoły żalił się chłopak.

Doktor Zyber Rizanaj ojciec Nderima pracuje w prywatnej klinice i ma własny gabinet. Jak twierdzi zarabia 200 euro miesięcznie. Stać ich jednak na samochód i w miarę godziwe życie. Doktor Rizanaj jest w swojej miejscowości Pianeja prawdziwym bohaterem. Miałem okazję się o tym przekonać odwiedzając różna rodziny. Podczas wojny, kiedy Kosowscy Albańczycy zmuszeni byli do ucieczki na teren Albanii armia Milosevicza ostrzeliwała ludność cywilną. Zyber Rizanaj był jednym z niewielu lekarzy, którzy w tamtym czasie pracowali w albańskim szpitalu polowym dla uchodźców. Sceny błagających o pomoc matek trzymających martwe od kilku godzin zwłoki dziecka zostaną mu w pamięci do końca życia. Dziś mówi już o tym bez emocji, ale wybaczyć Serbom chyba nigdy nie będzie umiał. Czemu płoną kościoły ortodoksyjne? Bo to jedyny symbol obecności na tym terenie Serbów- mówi doktor Rizanaj.

Administracja UNMIK
Od 2000 roku Kosowo ma własne tablice rejestracyjne i międzynarodowy symbol KS. Ma własny parlament, prezydenta, administrację, policję własne dokumenty tożsamości, paszporty i w zasadzie wszystko, co wyróżnia jedno państwo od drugiego. Od Serbii oddzielone jest granicami państwowymi strzeżonymi przez policję i straż graniczną. Kosowo nie uznaje waluty serbskiej dinarów. Już od 2002 roku walutą tu obowiązującą jest euro, a językiem urzędowym albański. Większość ludzi nie zna języka serbskiego i nie chce znać. Kosowscy Albańczycy nie są emigrantami bo mieszkają tu od czasów wielkiego państwa Dardanii i nie są mniejszością etniczną. A porównywanie ich dążeń do naszego Śląska jest najdelikatniej mówiąc głupotą. Ta określana jeszcze w grudniu, przez polskie media zbuntowana prowincja od dawna była już więc suwerennym państwem dążącym do niepodległości. Dziś tą niepodległość Kosowo otrzymało ku niezadowoleniu Serbii i Rosji. Kiedy 17 lutego zadzwoniłem do przyjaciół w Prisztinie w słuchawce usłyszałem jeden wielki krzyk radości i szczęścia. Marek jesteśmy wolni ! Ludzie tańczą na ulicach, nie tylko w Prisztinie, wszędzie, w małych wioskach wychodzą z domów cieszą się, całują. Przyjeżdżaj szybko, musisz to zobaczyć na własne oczy, bo tego co tu się dzieje nie da się opowiedzieć.

Marek Raczyński
Uwaga! To jest archiwalny artykuł. Może zawierać niaktualne informacje.
Tagi: kosowo
2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5